Wspomnienia śp. Stanisława Kowalskiego, prezesa Stowarzyszenia „Radomski Czerwiec ‘76”, członka Rady ds. Działaczy Opozycji Antykomunistycznej przy Szefie UdSKiOR.
W 1976 r. miałem niespełna 22 lata, żonę i dziecko. Byłem sportowcem – bokserem, a mój „papierowy” etat miałem w Zakładzie Metalowym. W tamtym czasie szykowałem się do przejścia z Broni Radom do klubu Czarni Słupsk. 25 czerwca szedłem na trening. Na ulicy Żeromskiego zobaczyłem ludzi jadących na wózkach akumulatorowych, krzyczących „My chcemy chleba”, „My chcemy wolności”, machających flagami biało-czerwonymi. Uwierzyłem wtedy w siebie i ludzi wokół mnie. Przyłączyłem się. To było coś niesamowitego. Trafiła się piękna sytuacja, by przyłączyć się do robotników, którzy wyszli z zakładów. Chodziliśmy po radomskich zakładach i namawialiśmy do pójścia z nami. Krzyczeliśmy do przechodniów, by do nas dołączyli. Zależało nam, by zebrać jak najwięcej osób. Dzięki temu przed gmachem Komitetu Wojewódzkiego PZPR koło godz. 11 było już blisko 5 tysięcy ludzi. Żądaliśmy przede wszystkim odwołania zapowiedzianych dzień wcześniej w Sejmie przez premiera Piotra Jaroszewicza drastycznych podwyżek cen na mięso, nabiał, cukier i ryż, a także rozmowy z I sekretarzem KW Januszem Prokopiakiem, który obiecał, że nawiąże kontakt z Komitetem Centralnym PZPR i w ciągu dwóch godzin da odpowiedź, czy podwyżki zostaną cofnięte. My mu wtedy uwierzyliśmy. Było naprawdę fajnie, ciepło, nie było awantur, śpiewaliśmy, rozmawialiśmy. Atmosfera była wręcz piknikowa. Nie szykowaliśmy się przecież do żadnej walki. Mieliśmy błogosławieństwo naszego księdza Romana Kotlarza.
Stanisław Kowalski (1954 - 2024)
Foto: P. Polak / PAP
Walka na ulicach
W pewnym momencie ktoś wybiegł i krzyknął, że partyjni funkcjonariusze uciekli. Wtedy straciliśmy kontrolę nad tłumem. Rozpoczęło się demolowanie budynku, przez okna poleciały telewizory, meble i dywany. Z bufetu Komitetu wyrzucano na ulicę szynki, balerony i inne luksusowe towary. W końcu budynek KW został podpalony. Potem wkroczyło ZOMO i na ulicach Radomia rozpoczęły się walki. Manifestantów rozpraszano za pomocy pałek, gazów łzawiących i armatek wodnych. W odpowiedzi w stronę funkcjonariuszy poleciały kamienie i butelki z benzyną. Pojawiły się barykady. Spalono samochody znajdujące się na dziedzińcu KW, podpalono gmach Urzędu Wojewódzkiego i Biuro Paszportów KW MO. Na ulicy 1 Maja pod kołami przyczepy zginęli Tadeusz Ząbecki i Jan Łabęcki, którą spychali w stronę zbliżających się zomowców. Nad miastem krążyły helikoptery, z których filmowano demonstrantów, a wmieszani w tłum tajniacy robili nam zdjęcia. Masowe zatrzymania objęły nie tylko osoby biorące udział w walkach ulicznych, ale i przypadkowych przechodniów, niemających nic wspólnego z protestami. Do północy milicjanci zatrzymali ponad 270 osób, a nazajutrz, 26 czerwca, kolejnych prawie 400.
Ostra reakcja władzy
Nie spodziewaliśmy się, że władze tak zareagują. Byliśmy przekonani, że uda się osiągnąć porozumienie. Niestety, zostaliśmy pozostawieni sami sobie, co dodatkowo dolało oliwy do ognia. Upokorzenia wynikające z przesłuchań i represji miały nieodwracalne skutki. Ludzie którzy odważyli się wystąpić przeciwko władzy i przeżyli to piekło, odeszli w zapomnienie. Po okupacji budynku KW udało mi się wrócić do domu. O tym, że jestem poszukiwany, dowiedziałem się od znajomego. Przerwałem trening i szybko sam się zgłosiłem. Tak jak przystało na dobrego obywatela. Nie kradłem, nie niszczyłem sklepów, nie robiłem nic złego.
Katowali nas bez litości
Z prokuratury wysłali mnie na komendę milicji, na ul. Kilińskiego. Tam też szybko, zgodnie z poleceniem, poszedłem. Ledwo drzwi się otworzyły, znalazłem się w innym świecie. Ryki milicjantów i od progu bicie. Ludzie krzyczeli z bólu, kobiety w poszarpanych ubraniach, niektóre bez bluzek, nawet bez staników. Wszyscy skatowani, a te wściekłe psy gryzły i tłukły. Tak przez kilka dni. Ja byłem silny i wytrzymały, ale w pewnym momencie pomyślałem, że już nie dam rady. Byłem na drugim piętrze i miałem zejść do celi na parterze. Żeby tam trafić, musiałem przejść przed szpalerem tych oszalałych psów. Myślałem tylko o tym, żeby już nie bili. Skoczyłem w dół, tam była taka siatka i to mnie ocaliło. Na dole był jeden przyzwoity klawisz, on mnie złapał i wrzucił do celi, inaczej inni zatłukliby mnie ze złości, że skoczyłem, że im zepsułem robotę. Bo oni się starali, i to bardzo, żeby tłuc jak najmocniej, raz za razem i każdego. Wrzucili mnie, skatowanego, do pokoju prokuratora, któremu próbowałem wszystko wyjaśniać, a on nazywał mnie bandytą i od razu odczytał mi wyrok – miesiąc sankcji. Nie przeczytał mi zarzutu ani na jakiej podstawie zostałem aresztowany. Bardzo mnie poniżyli. Rozebrali mnie do naga i robili zdjęcia przy skrzynkach z wódką i denaturatem. Byliśmy dla nich żarciem. Chciały się te hieny nażreć, wyżyć się na nas. Gdy trafiłem do aresztu, liczyłem, że będzie tam spokojniej. Ale od bramy stał szpaler milicjantów w pełnej gotowości bojowej. Żądni krwi jak esesmani. Jak któryś pałą nie trafił, to krzyczał, żeby się cofnąć, bo chciał uderzyć ponownie. W celach na sześć − dwanaście osób było nas cztery razy więcej, nie dało się nawet położyć, z trudem można było usiąść. W środku nocy drzwi się otwierały i wyrzucano wszystkich na korytarz, na „ścieżkę zdrowia”. Golono głowy. Wtedy znów pomyślałem o samobójstwie. Próbowałem się w celi powiesić. Nie mogłem dać sobie rady ze sobą.
Wyrok i więzienie
W lipcu 1976 r. z artykułu 275 Kodeksu karnego za „udział w zbiegowisku publicznym, którego uczestnicy wspólnymi siłami dopuścili się gwałtownego zamachu na funkcjonariuszy publicznych oraz na obiekty i urządzenia gospodarki uspołecznionej, powodując w następstwie tego zamachu uszkodzenia ciała 75 funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej oraz szkodę mieniu społecznym w wysokości ponad 28 mln zł”, zostałem skazany na trzy lata więzienia. Aby skazać na podstawie tego artykułu, wystarczyło tylko udowodnić, że oskarżany choćby przez kilka minut przebywał na ulicach Radomia w rejonie starć. Żeby szybciej szło, łączono ludzi w szóstki, a w każdej wybierano prowodyra. Nie widziałem nigdy wcześniej nikogo z mojej grupy. Każda z szóstek dostawała takie samooskarżenie, a wyroki różniły się od siebie minimalnie. Ci pierwsi dostawali większe, ci z końca mniejsze. Wszystko było ustawione, sąd skazywał na podstawie fałszywych zeznań milicjantów. Ten, który świadczył przeciwko mnie, przyznał mi się potem do wszystkiego. Widać dręczyło go sumienie, ale ja i tak go przekląłem, życzyłem mu śmierci. Doniósł, że widział, jak w Komitet rzucam butelką pepsi. Zamach na socjalizm imperialistycznym napojem! Podobno sprzedał mnie za nagrodę pieniężną i medal. Ostatecznie trafiłem do więzienia w Strzelcach Opolskich, gdzie usłyszałem na powitanie od naczelnika: „Witamy warchoła”. Ogólnie nie było jednak źle. Mordercy i inni z wysokimi wyrokami nie czepiali się, strażnicy też. Na przykład klawisze przekazywali mi, że mówili o mnie w „Wolnej Europie”. Po kilku miesiącach wyszedłem. Sąd Najwyższy w styczniu 1977 r. zamienił mi wyrok na dwa lata w zawieszeniu. Gdy wyszedłem na wolność, ważyłem 54 kg i nie miałem już rodziny. Kontrakt w klubie bokserskim też przepadł. Wróciłem do Radomia. W pociągu tłok, ja słaby, zmęczony. Nie mogę stać. Wchodzę do przedziału i proszę o miejsce, tłumacząc, że wyszedłem z więzienia – z radomskich rozruchów. Od razu mam miejsce. Pasażerowie dają mi herbatę, jedzenie, ktoś częstuje kielichem. Obcy ludzie mnie ściskają, całują.
Zniszczony budynek Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Radomiu. Czerwiec 1976 r.
Foto: NN / Ośrodek KARTA
Wdzięczność za pomoc
Dużo zawdzięczam Komitetowi Obrony Robotników. Raz, że w ogóle ujęli się za nami. Dwa, późniejszą pomoc. Jeszcze jak siedziałem, to dotarli do mamy, polecili adwokata. Przyjeżdżali także potem, już po wyjściu z więzienia. Wypracowaliśmy system: kartkę rwaliśmy na dwie części. Jedną połówkę zabierałem ja, drugą osoba z KOR. Jak się umawialiśmy na następne spotkanie, to porównywaliśmy połówki i było wiadomo, że to swój, nie szpicel. Nie pamiętam żadnych nazwisk tych KOR-owców, z którymi miałem kontakt. Zresztą takie były czasy, że bezpieczniej było nie pytać i nie pamiętać. Tym bardziej że ten czerwiec to mi SB długo potem pamiętała. W latach 80. straszyli, nachodzili, próbowali werbować. Siłę do walki czerpałem z domu. Mój tata był żołnierzem Armii Krajowej, przeżył piekło obozów koncentracyjnych. Był m.in. w Dachau, Gross-Rosen. To właśnie on mi dał siłę, ducha walki o lepszą i wolną Polskę. Mama często mówiła, że jeden Staś walczył z Niemcami, bolszewikami, a drugi z komuną. W domu rodzice często rozmawiali o grudniowych wydarzeniach na Wybrzeżu.
Trzeba pamiętać
Fala czerwcowych strajków w Radomiu, Ursusie i Płocku jest porównywalna ze strajkami z grudnia 1970 r., a „przerwy w pracy” nie ograniczyły się do jednego regionu kraju i groziły szybkim rozprzestrzenieniem się. Władze jeszcze 25 czerwca wieczorem zdecydowały o wstrzymaniu podwyżki. Rozpoczęta spontanicznie w lipcu 1976 r. akcja pomocy represjonowanym za udział w czerwcowym proteście zaowocowała najpierw powstaniem we wrześniu 1976 r. Komitetu Obrony Robotników, a w sierpniu 1980 r. „Solidarności”. Dziś musimy pamiętać o śmiertelnych ofiarach czerwcowych represji oraz tych wszystkich, często bezimiennych, bohaterach naszej wolności. Dlatego w 2011 r. powołaliśmy Stowarzyszenie „Radomski Czerwiec ‘76”, aby wreszcie w Polsce wiedziano, czym był Czerwiec ‘76 i kim byli ludzie, którzy w tych wydarzeniach brali udział. Chcemy, aby Radom przestał być miastem z wyrokiem, skazanym na zapomnienie i pomijanie milczeniem.