Doświadczył piekła na ziemi, widział upadek człowieczeństwa, kilkukrotnie dosłownie otarł się o śmierć, a to wszystko… na własną prośbę. Złowieszczą bramę z napisem „Arbeit macht frei” przekraczał z jasnym zadaniem: na własne oczy przekonać się o niemieckim bestialstwie i stworzyć zręby obozowej konspiracji.
947 dni spędzonych przez Witolda Pileckiego w KL Auschwitz, to czas, w którym codzienne barbarzyństwo sprawców mieszało się z niewyobrażalnym dramatem ofiar i ich walką o przetrwanie. Przejawem tej ostatniej był rodzący się w obozie ruch oporu, w którym niepoślednią rolę odegrał właśnie bohaterski rotmistrz. Za drutami fabryki zła niczego nie mógł być jednak pewny. Za każdy błąd, nawet najmniejsze potknięcie, mógł zapłacić najwyższą cenę.
Zamelduj, że rozkaz wykonałem
Pilecki zetknął się z wojskową konspiracją niedługo po klęsce wojny obronnej, a więc w momencie kiedy Polskie Państwo Podziemne znajdowało się jeszcze w fazie organizacyjnej. W listopadzie 1939 roku w okupowanej Warszawie, z inicjatywy mjr. Jana Włodarkiewicza, powstała Tajna Armia Polska. Rotmistrz od początku pełnił w nowej strukturze ważną funkcję – był szefem sztabu i zastępcą samego komendanta. Konspiratorzy spotykali się w warszawskim mieszkaniu szwagierki Pileckiego – Eleonory Ostrowskiej. Zapewne tam powstał też pomysł przeniknięcia do Auschwitz i stworzenia w nim tajnej siatki więźniów. Rozwinięcie struktur konspiracyjnych TAP w niemieckim obozie miało być kluczowe dla właściwego rozeznania dokonywanych w nim zbrodni, jak i możliwości ratowania ofiar, w tym ujętych przez gestapo współpracowników rotmistrza. 19 września 1940 roku Pilecki skorzystał z „okazji”, aby zrobić pierwszy krok dla wdrożenia tego szaleńczego – jak się wydaje – zamiaru w życie. Podczas wielkiej łapanki na warszawskim Żoliborzu, w czasie której zatrzymano ponad 2000 mężczyzn, celowo dał się schwytać okupantom. Szwagierka konspiratora, u której tego dnia przebywał rotmistrz, wspominała: Dozorca Jan Kiliański, zaprzysiężony żołnierz TAP, przyszedł do mnie i oznajmił mi, że jesteśmy otoczeni przez umundurowanych Niemców, którzy z każdego domu wyprowadzają mężczyzn i ładują na samochody. Podał też Witoldowi wiele możliwości uniknięcia branki. Witold odrzucił te propozycje i nie chciał nawet próbować ukryć się w moim mieszkaniu. Po chwili energicznie zastukano do drzwi. Otworzyłam, w drzwiach stanął niemiecki żołnierz – zapytał, kto tu mieszka. Nie zdążyłam odpowiedzieć, gdy w tej chwili z pokoju wyszedł Witold. Niemiec nie legitymował go. Witold ubrał się i żegnając ze mną, szepnął: „Zamelduj gdzie trzeba, że rozkaz wykonałem”. Niemiec Witolda wyprowadził. W krótkim czasie udałam się pod znany adres i wykonałam polecenie Witolda, przekazując niezrozumiałe dla mnie słowa. W chwili aresztowania Pilecki posiadał przy sobie dokumenty na nazwisko Tomasza Serafińskiego – rzekomo poległego podczas obrony stolicy porucznika Wojska Polskiego – które znalazł przypadkowo w Warszawie. Jakież było zdziwienie rotmistrza, gdy ten, już po ucieczce z Auschwitz, zupełnie przypadkowo natknął się na „prawdziwego” Serafińskiego. Do tego wyjątkowego spotkania doszło w Nowym Wiśniczu, gdzie „uśmiercony” oficer pełnił funkcję zastępcy komendanta miejscowej placówki AK.
Na fotografii Jan Redzej, Witold Pilecki i Edward Ciesielski. Uciekinierzy z KL Auschwitz przed domem Serafińskich w Nowym Wiśniczu, lato 1943 r.
fot. Archiwum IPN
Praca (nie) czyni wolnym
W momencie, gdy Pilecki przekraczał bramę z napisem „Arbeit macht frei”, świat zachodni wciąż nie dowierzał, że Hitler skłonny jest do masowych zbrodni w obozach koncentracyjnych. Choć tzw. obóz macierzysty (Auschwitz I) istniał od maja 1940 roku, a krematorium uruchomiono w nim już kilka miesięcy później, nie funkcjonował jeszcze kompleks obozowy, który stał się później symbolem zagłady na przemysłową skalę (obóz Birkenau budowano od października 1941 roku). Pilecki wszedł do obozu nocą z 20 na 21 września 1940 roku, rozpoczynając najtrudniejszą misję w życiu. Dla Niemców stał się wyłącznie „numerem” (otrzymał obozowy nr 4859), przedstawicielem rasy tzw. podludzi, bezpłatną siłą roboczą, niewolnikiem skazanym na zagłodzenie, zakatowanie lub śmierć w innych okolicznościach. Wiele wskazywało na to, że spełnią się złowieszcze słowa kierownika obozu, Karla Fritzscha, wypowiedziane do Polaków, którzy przyjechali do Auschwitz pierwszym transportem trzy miesiące wcześniej, w czerwcu 1940 roku. – Przybyliście tutaj nie do sanatorium, tylko do niemieckiego obozu koncentracyjnego, z którego nie ma innego wyjścia, jak przez komin. Jeśli się to komuś nie podoba, to może iść zaraz na druty. Jeśli są w transporcie Żydzi to mają prawo żyć nie dłużej, niż dwa tygodnie, księża miesiąc, reszta trzy miesiące – mówił wówczas niemiecki zbrodniarz. Pilecki szybko boleśnie przekonał się, do jakiego miejsca trafił. Tak na łamach swego raportu (spisanego po ucieczce z Auschwitz), wspominał pierwszy obozowy apel: Za drutami, na wielkim placu, uderzył nas inny widok. W nieco fantastycznym, pełzającym po nas ze wszystkich stron świetle reflektorów, widoczni byli jacyś niby ludzie. Z zachowania podobni raczej do dzikich zwierząt (bezwzględnie obrażam tu zwierzęta – nie ma jeszcze w naszym języku określenia na takie stwory). W dziwnych ubraniach w pasy, jakie się widziało na filmach o Sing¬Sing, z orderami na kolorowych wstążkach (tak mi się wtedy w migającym świetle wydawało), z drągami w ręku, rzucili się z dzikim śmiechem na pojedynczych naszych kolegów. Bijąc ich po głowach, kopiąc leżących już na ziemi w nerki i w inne czułe miejsca, wskakując butami na piersi, brzuch – zadawali śmierć z niesamowitym jakimś entuzjazmem.
fot. Zbiory UdSKiOR
Konspirator z krwi i kości
Mimo wielu przeciwności losu, z jakimi zetknął się w obozie, Pilecki – jak na „zawodowca” przystało – szybko przystąpił do realizacji powierzonej mu misji. Z pewnością czuł jej ciężar, działał bowiem z upoważnienia samego komendanta Związku Walki Zbrojnej, gen. Stefana Roweckiego „Grota”. Werbunek konspiratorów, zwłaszcza za drutami obozu, był zadaniem szalenie trudnym. Ogólne zasady dotyczące „pozyskiwania” współpracowników zawarto w instrukcji dla członków TAP. Zalecano w niej podjęcie wszelkich środków ostrożności: Należy przeprowadzić wywiad co do kandydata, a mianowicie: kto on jest, z czego żyje, w jakim towarzystwie się obraca i przebywa i jakie ma poglądy na obecną sytuację. Szczególnie pierwszą rozmowę należy przeprowadzić z kandydatem przez podstawioną osobę, chwaląc Niemców, naturalnie w nieprowokujący sposób. Rotmistrz tłumaczył: Gra, którą zacząłem prowadzić w Oświęcimiu, była niebezpieczna. Zdanie to nie oddaje rzeczywistości – właściwie daleko przekroczyłem to, co niebezpiecznym ludzie nazywają na ziemi – samo przekroczeniu drutów przy wejściu do obozu już było niebezpieczne. Toteż praca, którą tu rozpocząłem, frapowała mnie całego bez reszty, a że zaczęła rozwijać się coraz szybciej, zgodnie z planem, naprawdę zacząłem się obawiać, by rodzina nie wykupiła mnie jak innych kolegów, bo przecież również żadnej sprawy tu nie miałem i przyjechałem z łapanki. Pierwsze spiskowe rozmowy Pilecki prowadził z więźniami, których duch nie został złamany wrześniową klęską. Ponieważ takich zgłaszało się wielu, było na kim oprzeć pierwsze ramy tajnego sprzysiężenia (…). Konieczny był właściwy dobór ludzi, gdyż wielu oficerów doskonałych w koszarach, zawiodło całkowicie na polach bitew. Dlatego nie oceniałem ludzi według ich stopni. W Tajnej Armii Polskiej każdy musiał robić to, do czego się nadawał – te słowa Pileckiego vel Serafińskiego zapamiętał jego obozowy współtowarzysz, Wincenty Gawron.
Sukcesy za drutami
Pilecki „znał się na ludziach”, więc szybko zaskarbił sobie sympatię i zaufanie współwięźniów. Fakt, że doskonale znał się konspiracyjnym rzemiośle, był dodatkowym atutem. – Posiadał instynkt, który go rzadko zawodził, ale długo ważył pierwszy krok, zanim go postawił. Na początek przyjął zasadę, że kontakty swe rozbudowywać będzie przez ludzi, o których potrafi się dowiedzieć, że już przed aresztowaniem byli w wojskowym podziemiu, przede wszystkim w TAP¬ie. Rozumiał, że najlepiej jest wciągnąć do roboty ludzi szarych, nie rzucających się w oczy, nie obciążonych bujną przeszłością, która musiała być znana Oddziałowi Politycznemu. Ten pogląd kazał mu odrzucać, przynajmniej na początku, wyższych oficerów, siedzących pod prawdziwymi nazwiskami. W wypadku wywęszenia czegoś przez SS¬manów, na nich musiało paść pierwsze podejrzenie – charakteryzował ochotnika do Auschwitz inny osadzony, Józef Garliński. Strukturę konspiracyjnej siatki w obozie oparto na systemie piątkowym. Wtajemniczeni z jednej „piątki” nie wiedzieli o konspiratorach z innej grupy. W ten sposób, w przypadku wpadki, minimalizowano ryzyko wykrycia wszystkich spiskowców. – Każda z tych piątek nie wiedziała o istnieniu innych piątek, sądziła, że jest szczytem organizacji i rozwijała się tak szeroko, jak suma zdolności i energii jej członków na to pozwalały. Robiłem to przez ostrożność, żeby ewentualna wpadka jednej piątki, nie pociągnęła za sobą piątki sąsiedniej – wyjaśniał rotmistrz. Członkowie tajnej siatki obierali pseudonimy (na Pileckiego mówiono najprawdopodobniej „Witold”) i składali stosowną przysięgę, zobowiązując się działać według ściśle określonych zasad konspiracji. W praktyce za druty Auschwitz z powodzeniem przeniesiono więc model organizacyjny TAP. Najprawdopodobniej w końcu 1941 roku Pileckiemu udało się doprowadzić do zawiązania nieformalnego porozumienia politycznego współwięźniów. Symbolem ugody ponad podziałami – razem z „Witoldem” w Auschwitz przebywali zarówno socjaliści, ludowcy, chadecy, jak i działacze narodowi – stało się wspólne, potajemne zorganizowanie Wigilii Bożego Narodzenia 1941 roku. – Nareszcie doczekałem się momentu, o którym kiedyś można było marzyć beznadziejnie; zorganizowaliśmy komórkę polityczną naszej organizacji, gdzie bardzo zgodnie współpracowali koledzy, którzy na ziemi zjadali się wzajemnie w sejmie (…). Więc trzeba było Polakom codziennie pokazywać górę trupów polskich, żeby się pogodzili i zdecydowali, że w stosunku do siebie jest większa racja – zgoda i wspólny front przeciwko wspólnemu frontowi, którego przecież zawsze mieliśmy w nadmiarze – pisał autor raportu.
Gotowi do walki!
Stworzoną przez siebie siatkę konspiracyjną Pilecki nazwał Związkiem Organizacji Wojskowych (ZOW). Tak opisywał jego działanie: Praca polegała na: organizowaniu dożywiania, opiece na „Krankenbau”, organizowaniu dostaw bielizny, urządzaniu na lepszych posadach, podtrzymywaniu na duchu, kolportowaniu wiadomości z zewnątrz, łączności z cywilną ludnością, przekazywaniu wiadomości obozowych na zewnątrz, powiązaniu jednostek dla skoordynowanej akcji opanowania obozu w chwili, gdy takowa nadejdzie z zewnątrz w formie rozkazu – bądź desantu. W wysiłku pracy codziennej – walczyliśmy o to, by jak najwięcej dać braciom – Polakom sił i o to, by jak najmniej oddać do komina krematorium istnień polskich. Wtajemniczeni w konspirację więźniowie mieli zatem – jak zakładano – wspólnie z oddziałami Armii Krajowej doprowadzić do oswobodzenia obozu. Przy jednoczesnym szturmie z zewnątrz, a nawet bombardowaniu obozowych zabudowań, więźniowie mieli związać niemiecką załogę walką, korzystając z broni dostarczonej drogą zrzutów lotniczych. Plan ten dojrzewał z miesiąc na miesiąc. – W sierpniu 1942 podzieliłem wszystkie siły na bataliony, kompanie i plutony, wyznaczając rejony działania, łącząc w bataliony poszczególne bloki i wyznaczając dowódców. Nie prosiliśmy przecie nikogo o jakąkolwiek pomoc, czekaliśmy na rozkaz – zezwolenie wszczęcia akcji samodzielnej lub – zakaz takowej – czytamy u rotmistrza. Bohater głęboko wierzył, że uda się wyzwolić obóz. Jego apele do Komendy Głównej AK, kierowane m.in. za pośrednictwem zwalnianych z obozu więźniów, trafiały jednak w próżnię. To, że plan został zduszony w zarodku, Pilecki zrzucał później na karb niewiedzy i słabego rozeznania przełożonych, co do sytuacji panującej w obozie. – Tragedią więc naszą – wyjaśniał – było nie to, żeśmy, jak myślała Warszawa, byli kościotrupami, lecz przeciwnie, że jakkolwiek byliśmy silni i lokalnie bieg wypadków mieliśmy w swoim ręku, ze względu jednak na ogólną sytuację (społeczeństwo – represje) – ręce mieliśmy związane i z oddali musieliśmy uchodzić za bezradnych. Pomysł wywołania akcji zbrojnej w obozie, koordynowanej przez konspirację warszawską, ostatecznie spalił na panewce, ale przecież tajne struktury ZOW ciągle istniały. Gestapo zaczęło jednak podejrzewać spisek więźniów; z czasem rozpoczęły się pierwsze aresztowania. Dekonspiracja i wywózka w głąb Rzeszy groziły też rotmistrzowi i jego najbliższym współpracownikom. Próbując zapobiec katastrofie, obmyślił więc plan wydostania się zza drutów.
Fabryka śmierci
Jesień 1942 roku to czas, kiedy eksterminacja więźniów Auschwitz‐Birkenau, wkroczyła w szczytową fazę realizacji. – Statystyka Oświęcimia od założenia obozu do 15 XII [1942 r.] wykazuje, że zginęło tam ponad 640 tys. ludzi, a pozostało przy życiu około 30 tys. 65 tys. Polaków zostało rozstrzelanych, powieszonych, storturowanych, zagazowanych, zmarło z głodu i chorób, żyje zaś 17 tys. Jeńców sowieckich zgładzono ponad 6 tys., żyje stu. Żydów wytruto gazem ponad 520 tys., w tym 20 tys. z Polski, reszta z Francji, Belgii, Holandii, Jugosławii i in. Kobiet – w większości Polek – żyje 6.800, zabito i zmarło 19.000. Część tylko przechodzi przez ewidencję obozową. Tysiące giną bez imienia, np. prawie wszyscy Żydzi – alarmowali w marcu 1943 roku Rząd RP na Uchodźstwie delegat rządu Jan Stanisław Jankowski i dowódca AK gen. Rowecki. Obaj korzystali z meldunków dostarczanych przez siatkę Pileckiego. Wieści o sytuacji w obozie trafiały poza druty za sprawą zwalnianych więźniów, a także tych, którym udało się uciec (łącznie w okresie funkcjonowania KL Auschwitz z obozu uciekły 802 osoby, z czego co najmniej 144 szczęśliwie). Informacje przekazywano też za pośrednictwem robotników, czasowo pracujących na terenie obozu. Pomagali też okoliczni mieszkańcy, w różny sposób angażujący się w pomoc polskiemu podziemiu. W jednej z pisemnych relacji ochotnik do Auschwitz informował o niemieckich zbrodniach na przedstawicielach różnych narodów i grup etnicznych: Polakach, Żydach, Cyganach jeńcach sowieckich. Sprawozdanie, przetłumaczone na angielski, niemiecki i francuski, miało otworzyć oczy politykom na Zachodzie. Rzeczywistość okazała się brutalna… Jeszcze jeden, bardzo istotny argument, przesądził o przyspieszeniu przygotowań do ucieczki – Niemcy wpadli na trop siatki konspiracyjnej i, w celu jej rozbicia, zaczęli organizować masowe wywózki więźniów do innych obozów. W takich warunkach podziemny ruch oporu w Auschwitz tracił rację bytu, wszystkim bowiem jego członkom groziła dekonspiracja, i w rezultacie śmierć. Co więcej, ostatnio do Pileckiego nie dochodziły żadne nowe dyspozycje od przełożonych, co już samo w sobie było podejrzane i wskazywało na konieczność zakończenia misji. W raporcie „Witold” zapisał: W dniach 10 i 11 kwietnia 1943 roku (…) wywieziono w dwóch rzutach (obydwa do Mauthausen) razem 2500 Polaków. To ostatecznie wpłynęło na moją decyzję. Dalszego pobytu w Oświęcimiu nie uważałem już za konieczny. Dotychczas co mogłem, to zrobiłem. Lepsza połowa kolegów wyjechała. Czekanie na to „coś” dotychczas nie dało rezultatu. Odgrażano się, że wywiozą i resztę Polaków i – sądząc, że teraz już może większą korzyść przyniosę z zewnątrz niż wewnątrz – zdecydowałem się obóz opuścić. Podczas jednej z rozmów – już na wolności – Pilecki odnosząc się do pobytu w obozie, tłumaczył: Prowadziłem tu robotę. Ostatnio nie dostawałem żadnych dyspozycji. Obecnie Niemcy wywieźli naszych najlepszych ludzi, z którymi pracowałem. Trzeba by zaczynać od początku. Uważam, że dalsze siedzenie moje tutaj nie ma sensu. I dlatego wychodzę. Stanisław Machowski z Komendy Głównej AK, z którym „Witold” spotkał się po ucieczce z Auschwitz, nie krył zdziwienia taką argumentacją. Spytał wówczas: Ale czy można kiedy się chce przyjeżdżać i wyjeżdżać z Auschwitz? Pilecki ze spokojem od‐ rzekł: Można.
fot. Archiwum IPN
*** Decydujące wydarzenia rozegrały się w święta wielkanocne, w nocy z 26 na 27 kwietnia 1943 roku. Pilecki i dwaj towarzysze – Jan Redzej i Edward Ciesielski, wszyscy pracujący na nocną zmianę w piekarni, uciekli z miejsca, które stało się największym cmentarzem w historii świata. Wyszedłem w nocy tak samo jak przyjechałem byłem więc w tym piekle dziewięćset czterdzieści siedem dni i tyleż nocy (…). Wychodząc miałem o kilka zębów mniej niż w momencie mojego tu przyjścia oraz złamany mostek. Zapłaciłem więc bardzo tanio za taki okres czasu w tym „sanatorium” – wspominał bohater, który kilkukrotnie w Auschwitz dosłownie cudem uniknął śmierci. – Jeśli naprawdę ktoś wyjdzie, obowiązkiem jego będzie ogłosić światu, jak tu ginęli prawdziwi Polacy. Niech też powie, jak tu ginęli w ogóle ludzie mordowani przez ludzi – apelował autor raportu, który za sprawą Polskiego Państwa Podziemnego i Rządu RP na Uchodźstwie, trafił na Zachód. Wolny świat – jak pokazała historia – nie chciał jednak słyszeć prawdy o niemieckim barbarzyństwie.
TEKST | Waldemar Kowalski, "Kombatant" Nr 1/2025 r.