To truizm, ale stan wojenny zaskoczył wszystkich. W 1981 roku byłam dzieckiem i chciałam zrozumieć, co się dzieje. Czy to wydarzenie jest ważne? O czym mówi Jaruzelski? Pierwsze skojarzenia były z wojną. Kto nas zaatakował? Nikt. My kogoś?! Okazało się, że do tej wojny nie potrzebowaliśmy wroga – sami stanęliśmy po przeciwnych stronach barykady.
Z perspektywy dziecka – zaskoczenie. Wojna bez najazdu. Minęło kilkadziesiąt lat, kiedy w 2013 roku gdański odział IPN ogłosił konkurs dla szkół „Ślady historii w mojej miejscowości” i moja córka – wtedy szóstoklasistka – podjęła decyzję, że napisze o wujku, który był internowany w Strzebielinku (Ośrodku Odosobnienia dla Internowanych, który funkcjonował od 13 grudnia 1981 roku do 23 grudnia 1982 roku w ZK w Strzebielinku nieopodal Wejherowa). I znowu pada pytanie: Kto nas zaatakował? Kto przetrzymywał ludzi w obozach? Bez wyroków?! Jak to – nie najeźdźcy?!
Niby wszystko jest jasne, nie ma już żadnych tajemnic, ale dla dziecka z szóstej klasy – zagadka. Program na lekcjach historii do XX wieku jeszcze nie dotarł, a w domu wydawało się, że to jedna z tych spraw, które są tak oczywiste, że nie trzeba o nich mówić.
Przypomniałam sobie jak wujek miał nas odwiedzić pierwszy raz po internowaniu. Wiadomo było, że wszystkie sprawy związane z polityką wymagają dyskrecji. „Solidarność”, Strzebielinek, stan wojenny – to nie były tematy swobodnych rozmów. Nie rozmawialiśmy o tym także przy najmłodszej siostrze, żeby czegoś „nie chlapnęła” w przedszkolu.
Były obóz internowania w Strzebielinku.
Fot: Archiwum prywatne Darii Radeckiej- Marzec
Przyjechali goście. Rodzina była duża, gwar, śmiechy, powitania i uściski. Wujek do tej pory był duszą towarzystwa. Teraz przemknął bokiem, minął wszystkich i usiadł na kanapie. Zobaczyłam, że zapuścił brodę. Wszyscy jeszcze są zajęci w przedpokoju. Moja mała siostra podchodzi do niego, wdrapuje mu się na kolana, patrzy przez chwilę w oczy i mówi cichutko: „Co oni Ci zrobili?”. I cisza. Żadnej odpowiedzi. Wtedy wszyscy byliśmy ciekawi tych opowieści, ale dorośli pomijali tę kwestię, a nawet jeśli ktoś zaczął rozmowę, wujek nie był w stanie jej kontynuować. Wydawało się, że najbezpieczniej jest nie poruszać tematu. Nie rozdrapywać niezabliźnionych jeszcze ran. Mam wrażenie, że kiedy – po latach – pokolenie „Solidarności” chciało się podzielić swymi doświadczeniami, nikt nie chciał ich już słuchać. Temat był przestarzały, świat gnał do przodu, a Polska odzyskiwała niepodległość. Tyle ciekawych rzeczy dookoła. Przeszłość już nikogo nie interesowała, dlatego tak ważne było, żeby wrócić do tej historii.
Później rozmawiałam o tym z ciocią. W latach osiemdziesiątych nikt u nas nie wiedział, co to jest stres pourazowy. Nie było powszechnej świadomości potrzeby korzystania ze wsparcia psychologicznego, czy psychiatrycznego w trudnych życiowych sytuacjach. Ludzie wracali do domów z odosobnienia i nikt nie wiedział, jak poradzić sobie z emocjami, jak rozmawiać, gdzie szukać pomocy. Było trudno. Po latach z ciocią i wujkiem rozmawiała też moja córka.
Karolina Marzec – Zabrali Cię z domu czy z pracy?
Jan Skiba – Z domu.
Balbina Skiba – Kiedy przyszli po Ciebie, byłeś w kościele św. Brygidy. Jak wróciłeś, powiedziałam Ci, że byli po Ciebie, żebyś gdzieś się schował. Zastanawiałeś się, gdzie masz iść, gdzie masz się schować. W tym czasie wrócili. To była niedziela.
K.M. – Jak to wygląda w Twoich dokumentach?
J.S. – Są rozbieżności w datach, dlatego że zapisywali datę wydania decyzji, a nie datę zatrzymania.
K.M. – Decyzja jest wcześniejsza?
J.S. – Nie. Późniejsza. Najpierw było zatrzymanie, później decyzja o nim.
K.M. – Mogli Cię zatrzymać bez nakazu?
J.S. – Kwity mieli przy sobie, jak ktoś żądał, wypisywali na miejscu. Zabrali mnie wtedy na Białą (Posterunek MO we Wrzeszczu).
B.S. – Jak cię zabierali, byli z karabinami, tak jak wcześniej w czasie kilku rewizji. To było ZOMO. Niektórzy z nich nawet pisać nie umieli porządnie.
J.S. – Ale niektórzy byli w porządku, to trzeba przyznać.
B.S. – Ten, który robił rewizję u Kuby (u syna), powiedział mi, gdy byliśmy sami: Dlaczego Pani mąż wrócił?! Teraz musimy go zamknąć. Najlepiej by było, gdyby nie wrócił. – Dlaczego Wy wróciliście – odpowiedziałam. Stali za rogiem, człowiek się nie zdążył zastanowić, a już byli. Zabrali go i nie wiedziałam, gdzie jest.
K.M. – Nie wiedziałaś, gdzie jest wujek?
B.S. – Nie, nie wiedziałam, chyba trzy dni go szukałam, przez jakiegoś księdza się dowiedziałam, gdzie jest. Byłam wtedy po operacji, właściwie ledwo się trzymałam na nogach. Po tygodniu pojechałam go odwiedzić. Nie mogliśmy trafić, bo to wszystko w lasach jest. Nie można było znaleźć tej miejscowości.
K.M. – Zresztą do dzisiaj starsi mieszkańcy mówią na tę miejscowość „X”, a w pobliżu, oprócz miejscowości Strzebielinek, są też miejscowości Strzebielinko i Strzebielino Morskie.
B.S. – Pierwsze widzenie miałam w październiku – widzenia były na początku dość rzadko, chyba raz w miesiącu. Raz było tak, że nie chcieli mnie wpuścić, bo widzenia „zabrali” bracia Jasia. Poszłam wtedy do komendanta i byłam tak roztrzęsiona, że zaczęłam płakać. Zgodził się na widzenie specjalne. A kiedy wrócił do domu, był chory. Miał dziwne oczy, schodziła mu skóra. Było ciężko.
O Strzebielinku rozmawialiśmy z kilkoma innymi osobami. Według (nieżyjącego już) abp. Edmunda Piszcza, księża byli dla internowanych oknem na świat. W rozmowie przeprowadzonej w Kuźnicy, 22 kwietnia 2014 roku, wspominał: Stan wojenny zastał mnie w Pelplinie. Początkowo nikt z nas nie wiedział, co to jest stan wojenny, na czym polega internowanie, no i oczywiście – gdzie jest Strzebielinek. Wiedzieliśmy tylko, że to niedaleko Wejherowa, ale w tamtej okolicy znajdują się trzy miejscowości o podobnej nazwie. Jednak już wkrótce mieliśmy pełne listy internowanych wraz z adresami ich rodzin, sporządzone oczywiście przez samych osadzonych. Jednym z problemów, z którymi borykali się internowani, był brak podstawowych artykułów spożywczych i higienicznych. W początkowym okresie internowanym brakowało niemal wszystkiego – od mydła i papieru toaletowego począwszy, na żywności kończąc, więc kiedy do diecezji zaczęły przychodzić transporty z darami z Europy Zachodniej, można było dostarczać również do obozu najpotrzebniejsze rzeczy.
Obóz internowania w Strzebielinku.
Fot: Archiwum prywatne Darii Radeckiej- Marzec
Pamiętam też, że przed Wielkanocą 1982 roku Strzebielinkowcy napisali do biskupa Mariana Przykuckiego list z prośbą o rekolekcje. Zostałem wyznaczony do ich przeprowadzenia i udałem się do Strzebielinka. Moja wizyta rozpoczęła się od rozmowy z władzami obozu, ostrzeżono mnie, żebym niczego stamtąd nie wynosił. Duże wrażenie zrobiły na mnie wystrój kaplicy i przygotowany ołtarz. Internowanych podzielono na trzy grupy, pilnując, by nie dochodziło do spotkań między nimi. Wyglądało to niemal zabawnie, gdy pojawiał się strażnik, który salutując pytał: „Czy doprowadzić II grupę do rekolekcji?”.
Oczywiście wszyscy wykorzystywali okazje do przekazania wiadomości rodzinom. W czasie spowiedzi (a było trzech spowiedników) odbieraliśmy listy i chowaliśmy je za pazuchą. Zastanawiałem się, jak wynieść korespondencję i rolki z filmami, które nielegalnie robiono w obozie. Przydatna okazała się walizka z szatami liturgicznymi. Przed wyjściem z obozu mieliśmy jeszcze krótkie formalne spotkanie z władzami ośrodka. Obawialiśmy się wchodzić na nie z nielegalnymi materiałami, tym bardziej, że było ich dość dużo. Wpadliśmy na pomysł, aby listy i rolki z filmami ukryć we wspomnianej walizce. Zanim weszliśmy do gabinetu, jeden z księży postawił walizkę w dyżurce i powiedział zdecydowanym głosem do strażnika: „Niech pan pilnuje tej walizki!”. W ten sposób weszliśmy bezpiecznie do gabinetu.
Odwiedziłem też internowanych, których leczono w wejherowskim szpitalu. Zauważyłem, że personel był do nich pozytywnie nastawiony, rodzinom łatwiej było kontaktować się z tymi, którzy się tam znajdowali, ogólnie rzecz biorąc – internowani pacjenci znajdowali się w lepszej sytuacji.
Zauważyłem, że młodzi, a było ich tam kilku poniżej dwudziestego roku życia, byli w gorszej kondycji, jakby przytłoczeni tą sytuacją. Starsi bardziej okrzepli, byli pewni, że zwycięstwo jest po ich stronie. Podziwiałem ich za odwagę. Nie obawiali się na przykład – zasłonić „judasza” w drzwiach celi, gdy u nich byłem, nawet w obozie demonstrowali swoje poglądy. Udowodnili, że Polska nie była dla Nich pustym słowem.
Dotarliśmy też do Pani Danuty Miściur – stomatolog z Gniewina, która leczyła internowanych. W Gdyni 25 kwietnia 2014 roku opowiadała o tym, jak wspomina tamten czas.
Pamiętam, że internowani przyjeżdżali do gabinetu dwa razy w tygodniu – we wtorki i w czwartki. Początkowo był to gabinet w hotelu robotniczym w Nadolu, później w przychodni w Gniewinie. Całość robiła wrażenie: dwóch, trzech internowanych w asyście pięciu uzbrojonych strażników. W czasie pierwszej wizyty strażnik próbował pozostać w gabinecie, ale wyprosiłam go stanowczym pytaniem: „Pana zęby bolą? Jeśli, nie – będzie pan czekał w poczekalni!”. Wrażliwość strażników miała okazję zaprezentować się w pełnej krasie, gdy pewnego razu przyszła do gabinetu matka z dzieckiem, które bolał ząb. Panowie oddalili się pośpiesznie, gdyż ewentualny płacz dziecka na fotelu dentystycznym był dla nich nie do zniesienia...
Pacjenci trafiali się różni, jedni z bólem, inni do leczenia, a jeszcze inni po prostu potrzebowali wyjścia poza mur. Większość miała wiadomości dla rodzin. Flancowałyśmy je z siostrą po Oliwie, Redłowie i okolicy. Rodziny cieszyły się, matki pytały, jak wyglądają synowie. Internowani potrzebowali czosnku, ciepłych skarpet i ... gumowych obcasów. Dwie pierwsze rzeczy dlatego, że w obozie było bardzo zimno i z tego powodu często zapadali na zdrowiu. Kiedyś poczęstowałam ich nowalijkami, spotkało się to ze zdecydowanym komentarzem strażnika: „Oni tam mają co żreć!”. Swoistym paradoksem było to, że ciepłe skarpety zdobywałyśmy z drugiej strony barykady – od marynarzy i żołnierzy (były świetnej jakości), robiłyśmy je też same z owczej wełny, co spotkało się z ciekawym komentarzem pewnej znajomej: „robisz skarpety tym przestępcom?!”. A na co gumowe obcasy? Wiadomo – do wyrobu stempli i pieczątek!
Muszę powiedzieć, że internowani nie użalali się nad sobą, potrafili żartować z sytuacji, z siebie. Nie poddawali się. Byli twardzi.
Swoimi wspomnieniami podzielił się też ks. Jan Wszołek – ówczesny proboszcz pobliskiej parafii (pw. św. Józefa w Gniewinie), który 6 maja 2014 roku przebywał w Darłówku.
Miałem zwyczaj słuchania wiadomości radiowych o szóstej rano, więc pamiętam doskonale, jak generał Jaruzelski ogłosił stan wojenny. Powtórzyłem tę smutną informację w ogłoszeniach parafialnych i wszyscy płakaliśmy. Wtedy już od dłuższego czasu odprawiałem Mszę świętą dla skazanych w Strzebielinku, więc i w niedzielę 13 grudnia – jak zwykle – pojechałem tam przed godziną 16, jednak dowiedziałem się, że więźniowie są wywożeni do Wejherowa, a przywożeni są ludzie „Solidarności”. Mszy świętej już nie było.
Tegoroczny zjazd, Strzebielinek, 18 sierpnia 2024 r.
Fot: Mira Wszelaka/ UdSKioR
Pojawiło się pytanie – kto będzie odprawiał Mszę św. w Strzebielinku? Władze obozu zdecydowały, że w najbliższej przyszłości będzie za to odpowiedzialny ksiądz z Gdańska. Wiem, że robił to w każdą niedzielę.
Do Strzebielinka jeździłem z ogromną radością, czułem się tam potrzebny jako ksiądz. Nie mogłem pominąć ośrodka, gdy święciłem pokarm w Wielką Sobotę, a w Boże Ciało pożyczyłem im monstrancję (pamiętam, że działo się to w wielkim pośpiechu), gdyż odbyła się tam procesja do czterech ołtarzy. Osadzeni byli bardzo wdzięczni za wszystko.
Udało się nam porozmawiać także z reprezentantem drugiej strony, 27 czerwca 2014 roku, w Strzebielinku swoimi wspomnieniami podzielił się strażnik, który wystąpił pod pseudonimem Laufer, zastrzegając sobie anonimowość.
Pamiętam doskonale, że 13 grudnia miałem nocną służbę na bramie. Nie byliśmy w ogóle przygotowani do tego, co ma się wydarzyć. Nikt nam niczego wcześniej nie mówił. Około godziny 23.00 (12 grudnia 1981 roku) przyjechał – nieznany mi wcześniej – oficer SB, kpt. Maciuk. Wylegitymował się i zażądał, aby wpuścić go do gabinetu komendanta, majora Kaczmarka. Byłem zaskoczony, zadzwoniłem do komendanta z pytaniem, co robić. Ten wydawał się być równie zdziwiony jak ja. Polecił wpuścić go do swojego gabinetu.
Pojawiały się pierwsze samochody. Przyjmowałem ludzi w tę noc. Skazanych do samochodów, internowanych do cel. Masa ludzi. Panika. Przywozili internowanych i wywozili więźniów (do aresztu w Wejherowie i Gdańsku), aby opróżnić cele dla nowych przybyszy. Nikt nam nie powiedział, co to znaczy „internowany”, jak się do tych osób odnosić. Nad ranem zaczęli przywozić kobiety. Bały się. Nie mieliśmy funkcjonariuszek, które mogłyby się nimi zająć (np. zrewidować), musieliśmy wezwać je z Zakładu Karnego w Wejherowie.
Dopiero rano – z telewizji – dowiedziałem się, że Generał ogłosił stan wojenny. Zostaliśmy skoszarowani. Przez najbliższe trzy miesiące nie opuszczaliśmy ośrodka, mimo że mieszkaliśmy tuż za murem.
14 grudnia przyjechał pluton ZOMO, którego zadaniem było pilnowanie obiektu. To tylko wzmogło panikę i lęk. Zastrzegliśmy sobie, że ZOMO działała na zewnątrz budynków, a my w pawilonach. Byliśmy tam gospodarzami.
Nie wiedzieliśmy, jak traktować internowanych, przecież nie byli skazani. Mieliśmy świadomość, że to ludzie bez wyroków. Już na początku mieli prawo do spacerów, chociaż było wtedy bardzo zimno. Po miesiącu zaczęli walczyć o otwarcie cel. Maciuk się nie zgadzał. Wszyscy podeszli pod wewnętrzną bramę w pawilonie i zagrozili, że nie odejdą, dopóki nie dostaną gwarancji, że cele będą otwarte. Wyszło ZOMO, gotowe do konfrontacji. Pamiętam, że sytuację opanował wtedy Jacek Kuroń. Było widać, że on ma doświadczenie w życiu więziennym. Internowani postawili na swoim. Cele zostały otwarte, mogli się swobodnie przemieszczać, początkowo w obrębie pawilonu, a wkrótce kraty między pawilonami też otwarto.
Z czasem robiło się coraz swobodniej. Odwiedzali ich księża, biskupi, otrzymywali paczki. Międzynarodowy Czerwony Krzyż jeszcze zimą przysłał koce. Pamiętam, że mieli taki zwyczaj, że wieczorem tłukli metalowymi miskami w kraty okienne. Huk był niesamowity, ale nikt im w tym nie przeszkadzał. Trzeba jednak pamiętać, że w tej codzienności obozowej aktywny był oficer SB, którego praca polegała na tym, że wytrwale wzywał ludzi, rozmawiał z nimi i namawiał do podpisania „lojalki”.
Później zaczęli ich wypuszczać. Nie wiem z jakiego powodu, ale stoczniowców trzymali chyba najdłużej.
W grudniu 1982 roku wypuścili wszystkich. I tu pojawia się pewien paradoks: na miejsce internowanych nie wrócili więźniowie, więc dla nas – strażników – to była życiowa klęska: wkrótce zwolniono nas z pracy.
Po 1999 roku mieszkałam w gminie Gniewino, niedaleko Strzebielinka. Wtedy prawie nikt nie interesował się byłym obozem. Młodzi mieszkańcy nic na ten temat nie wiedzieli i dlatego pomyśleliśmy, że czas to miejsce upamiętnić. Udało się to zrealizować – dziesięć lat temu na murze dawnego obozu znalazły się tablice informacyjne i pamiątkowa, wykonane według projektu Bogdana Pietruszki, z blachy używanej do budowy statków, ze znakiem litery „V” i znanym wszystkim emblematem „Solidarności” oraz przejmującym napisem (autorstwa Andrzeja Drzycimskiego): „Chcieli zabić pamięć. Chcieli zabić nadzieję”.
TEKST | Daria Radecka-Marzec